niedziela, 2 grudnia 2012

Kolejna gonitwa bliska sukcesu.


New York Knicks - Phoenix Suns 106:99
(24:20, 35:22, 30:30, 17:27)
fot. nba.com
Phoenix Suns przegrywali już siedemnastoma punktami po trzech kwartach, ale dzięki dobrej grze w ostatniej odsłonie dali nam cień nadziei na końcowy sukces. Tym razem nie doszło jednak do kolejnego spektakularnego comebacku. New York Knicks rozpoczęli ten mecz mocno i po 7 minutach gry prowadzili już 21-6. Na szczęście Suns otrząsnęli się na ławkę powędrował Michael Beasley i dzięki runowi 14-3 po pierwszej kwarcie strata do Knicks wynosiła tylko 4 punkty. W między czasie swoją obecność w meczu zaznaczył Rasheed Wallace, który zagrał nieco ponad minutę i dostał dwa dachy, z czego drugi za swoje słynne "Ball don't lie!" i powędrował do szatni. Dobrą pierwszą połowię miał Marcin Gortat, a zmiennik Bealsey'a, P.J. Tucker wykonywał bardzo dobrą robotę na J.R. Smithie (1/11 z gry). Druga kwarta niestety przebiegła pod dyktando Knicks, a dużym zaskoczeniem dla każdego obserwatora była postawa głębokiego rezerwowego gospodarzy, Chrisa Copelanda (dostał minuty w następstwie wyrzucenia Sheeda). W niecałe 10 minut gry w pierwszej połowie pobił on swoje rekordy kariery w punktach, zbiórkach, blokach i przechwytach. Beasley, który wrócił na parkiet zupełnie sobie z nim nie radził. Poza Copelandem w Knicks wyróżniali się mający najwięcej punktów Anthony i grający bardzo pewnie Raymond Felton. Suns mieli dużo niepotrzebnych strat oraz dopuszczali nowojorczyków do rzutów z czystych pozycji przez co ich strata po drugiej kwarcie wzrosła aż do 17 punktów. Po tragicznej pierwszej połowie, w trzeciej kwarcie obudził się Shannon Brown (13 punktów), ale Słońca nie potrafiły zmniejszyć strat do gospodarzy, którzy głównie dzięki 6 trójkom w tej części utrzymali 17-punktowe prowadzenie. Wszystko wskazywało na to, że czwartą kwartę dogrywać będą rezerwowi i będzie ona męką dla oczu, ale niespodziewanie Suns pod wodzą Telfaira, Gortata i Tuckera zaczęli grać świetnie i zmniejszyli straty do sześciu oczek. Udało im się to już po 5 minutach czwartej kwarty i choć strata znów się powiększyła to na niecałą minutę przed końcem powróciła ona do 6 punktów. Sfaulowany Ronnie Brewer nie trafił dwóch osobistych a Shannon Brown (na raty) zmniejszył prowadzenie Knicks do 4 punktów. J.R. trafił w odpowiedzi dwa rzuty wolne, a Brown spudłował rzut trzypunktowy. Tyson Chandler powiększył jeszcze przewagę gospodarzy i było po meczu. Pochwalić należy wszystkich graczy Suns, dzięki którym ich fani mogli uwierzyć, że zdarzy się cud. Bardzo dobry mecz rozegrał Gortat (18 punktów, 8/11 z gry, 11 zbiórek, dużo dobrych dojść do pomocy), ale w dalszym ciągu pozostaje niedosyt, że jest mało wykorzystywany w ataku. Tym bardziej kiedy ma taki mecz jak dziś i trafia na dobrej skuteczności. Brakuje Marcinowi typowego first pass rozgrywającego, dlatego głęboko wierzę w rozwój Kendalla Marshalla. Plusy wędrują również do wspomnianych już wyżej Sebastiana Telfaira i P.J. Tuckera (świetna obrona 1 na 1) oraz Jareda Dudleya. Kolejny słaby mecz rozegrał Beasley i kwestią czasu może pozostać przesunięcie go na ławkę rezerwowych. Knicks do zwycięstwa poprowadziły 34 punkty Carmelo Anthony'ego oraz duet Felton - Chandler. Felton miał kilka kluczowych rzutów w czwartej kwarcie (23 punkty) a Chandler dobijał jego niecelne floatery. Gra Suns w dalszym ciągu nie jest poukładana, ale na szczęście są zawodnicy, którzy nie poddają się i mimo, że zwycięstwo się oddalało to do końca byliśmy świadkami emocjonującego pojedynku. Przed Słońcami ostatni mecz trasy wyjazdowej przeciwko Memphis Grizzlies i nie będzie wcale łatwiej niż dzisiaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz