sobota, 24 listopada 2012

Comeback, dogrywka i zwycięstwo!


Phoenix Suns - New Orleans Hornets 111:108
(23:31, 24:22, 30:28, 26:22, 8:5(OT)) 

Przed Suns 6-meczowa trasa wyjazdowa, więc dzisiejsze zwycięstwo było bardzo ważne. Nie obyło się bez nerwów, 19 punktów straty w 3 kwarcie, roztrwonienia 8-punktowej przewagi na nieco ponad minutę przed końcem regulaminowego czasu gry. Na szczęście w dogrywce udało się zachować zimną krew i wygrana stała się faktem. Ale po kolei. Alvin Gentry wypuścił do gry dokładnie taką samą piątkę jak w poprzednim meczu, co przypuszczam, że nie było zaskoczeniem dla nikogo. Monty Williams z kolei zdecydował się posadzić na ławce Austina Riversa, a w jego miejsce mecz rozpoczął Roger Mason. Anthony Davis siedział na końcu ławki ubrany w garnitur, co pewnie byłoby ulgą dla fanów Phoenix, gdyby nie facet z numer 33 na plecach, Ryan Anderson. Hornets zaczęli mecz od 10/12 za gry, a prym wiódł gorący, jak wyjęta prosto z pieca pizza, Vasquez. W pierwszej połowie trafił wszystkie 7 rzutów i rozdał 7 asyst. Phoenix zaczęli trochę niemrawo, choć Markieff Morris kontynuował swoją fantastyczną postawę. Poza nim, pierwsza piątka Suns grała w 1 połowie po prostu słabo i dzięki dobrej grze ławki, a przede wszystkim P.J. Tuckera i Jermaine O'Neala (walka na atakowanej desce), strata do Szerszeni wynosiła po 1 połowie tylko 6 punktów. Katastrofa nastąpiła na początku 3 kwarty. Wspomniany już Anderson rozpoczął swój festiwal trójek i nie miało znaczenia czy rzucał wypadając za linie boczną, czy z ponad 8 metrów przez ręce. Rezultat był ten sam - bottom of the net. Gracze z Arizony mieli przestój w ofensywie i mnożyły się rzuty bez pozycji i straty. Na szczęście Dragić pozazdrościł Andersonowi i głównie za sprawą jego trzech trójek Suns wrócili do gry. Trzecią kwartę zakończyli runem 22-7 a wisienką na torcie była trójka, buzzer beater, Tuckera. W czwartej kwarcie udało się nam w końcu objąć prowadzenie, dzięki Dudley'owi i jego trójce. Ławka trenera Gentry'ego robiła fantatyczną pracę na parkiecie i wydawało się, że osiągnięte 8-punktowe prowadzenie da upragnione zwycięstwo. Ale nie. Anderson trafił za 3, Lopez trafił za 2, a Greivis Vasquez w kontrze trafił ponownie za 3 na remis. Suns nie popisali się w końcówce, a rzut Dudley'a nie miał prawa wpaść i zostaliśmy świadkami dogrywki. Dogrywkę wygrała obrona. Przez 4,5 minuty Hornets nie mogli znaleźć drogi do kosza i nie dlatego, że byli wymęczeni, ale dlatego, że Suns zmuszali ich do grania 24-sekundowych akcji i rzucania z trudnych pozycji. Z drugiej strony nie było zawodnika, który mógłby przejąć mecz, ale na niecałą minutę przed końcem Morris trafił daggera zza lini 7,24 (świetny mecz 9/12 z gry, career-high 23 punkty). Goście mieli jeszcze nawet szanse na drugą dogrywkę, ale Mason nie trafił trójki, której trafić nie mógł. Ogromnie cieszy wygrana, a na pochwały zasługuje przede wszystkim cała ławka Suns + Dragić i Morris. Dodam jeszcze, że jestem wielkim fanem tego co robi P.J. Tucker na boisku. Jest wulkanem energii i pokazuje to nie tylko fantastyczną obroną i wszystkimi małymi rzeczami, które robi na parkiecie, ale też grą w ofensywie (15 punktów, 2/3 za 3, 7 zbiórek, 3 asysty). Przed nami trasa wyjazdowa i już w nocy z niedzieli na poniedziałek wizyta w Philadelphi. Go Suns!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz